Południowoafrykański
noblista od lat próbuje zgłębić istotę człowieczeństwa; nadać jej znaczenie w
wymiarze historycznym, społecznym i egzystencjalnym. Jego dotychczasowe
powieści to specyficzne gry – rozprawy filozoficzne. Pełne niedopowiedzeń, a jednocześnie
dość czytelne i osadzone w klimacie wyznania, chociaż fabularne konstrukcje za
każdym razem są inne. Gdybym miał porównać najnowszą powieść Coetzee’ego do
którejś z jego poprzednich, wskazałbym "Czekając na barbarzyńców". Bo chociaż
tam rozpatrywana jest rola upływu czasu w rozwoju ludzkiej świadomości, a tutaj
upływ czasu to pojęcie dość specyficzne, łączy te książki głęboko humanistyczna
troska o to, jak zrozumieć siebie i zmieniający się świat, nie zmieniając
jednocześnie ani zbyt wiele w samym sobie ani też nie ingerując w otaczający
nas świat.
Czytelne nawiązania do
rodziny z Nazaretu to nie jedyna ścieżka interpretacyjna utworu. Mamy dziecko
bez rodziców, mamy mężczyznę – opiekuna, mamy w końcu kobietę, która wchodzi w
rolę matki bez przeżycia procesu noszenia w łonie tego, którego teraz nazywa
swoim synem. On sam także jest specyficzny. Brzydzi się walką. Nadstawia drugi
policzek, kiedy ktoś go uderzy. Chce wskrzeszać zmarłych i ratować rzeczy.
Przede wszystkim jednak zadaje pytania o
to, jak skonstruowany jest niedoskonały świat, którego nie rozumie, z którego
nie pochodzi i do którego nie jest w stanie się dostosować.
Pewnego dnia Simón wraz z
pięcioletnim Davidem przybywają do obozu dla przesiedleńców w Novilli. Obaj nie
znają i nie rozumieją swojej przeszłości. Znaleźli się w specyficznym świecie
bez przodków, tradycji, bez wiary i idei opartych na minionych doświadczeniach.
Ten świat wydaje się światem Leibniza – jest w nim wszystko, co pozwala poczuć
się szczęśliwym i zaspokojonym. Ludzie w świecie, do którego przybywają dwaj
uchodźcy, ustanowili sobie prawa oparte na tym, co mają w danej chwili. „Kiedyś”
nie jest istotne. Idea sama w sobie rodzi się teraz, z potrzeby chwili, jest
świeża i aktualna. Simón nie pojmuje wielu rzeczy. Dziwi się, że w
rzeczywistości, w jakiej przyszło mu teraz żyć, dławić trzeba pragnienia i
potrzeby ciała; że jest to świat, w którym się konsumuje, wydala, żyje tym, co
zdobywa i nie nadaje rzeczom ani słowom jakiegoś istotnego znaczenia. Chociaż
wszyscy wokół są życzliwi i tworzą świat pełen harmonii, coś z nim jest jednak
nie tak i nie tylko stary Simón to dostrzeże. Jego podopieczny David, któremu
szukają matki, przyglądać się będzie światu bez przeszłości, Boga i tradycji
dziecięcymi oczami, poszukującymi piękna, prawdy i zdrowego rozsądku. A tego
wszystkiego nie jest łatwo wokół się dopatrzeć.
Novilla nie chce nowinek,
udogodnień; cieszy się z faktu wyzwolenia z przeszłości. W takim świecie Simón
chce odnaleźć Davidowi matkę. Na ich drodze staje Inés. Zaskakująco szybko
zbliża się do chłopca, nawiązuje z nim bliską więź, prawdziwie mu matkuje. Na
początku jest zaborcza, izoluje Davida od świata. Potem stara się go weń
wtłoczyć, by – zobaczywszy, że nie pasuje – zabrać go czym prędzej… ze szkoły,
z miasteczka, z dotychczasowego życia. Tymczasem afirmacja życia w takiej, a
nie innej postaci, jest w „Dzieciństwie Jezusa” bardzo wyraźna. Już na jednej z
pierwszych stron Simón wyjaśnia Davidowi: „Jesteśmy tu z tego samego powodu, co
wszyscy inni. Dostaliśmy szansę, żeby żyć i przyjęliśmy ją. To wielka rzecz –
życie. Największa ze wszystkich”. Tyle że życie w Novilli to życie bez
transcendencji, życie pozbawione prawdziwych emocji, wiary i przekonania o tym,
że idee znaczą więcej niż słowa, jakimi się je wyraża.
A David staje się coraz
bardziej krnąbrny i buntowniczy. Pyta o istotę świata w taki sposób, że nikt
nie jest w stanie mu odpowiedzieć. Nie czuje, że w życiu, które przecież ma
wielbić ponad wszystko, ma jakiekolwiek miejsce. Nie godzi się na przypadkowość
swojego istnienia. Nie jest w stanie bezkrytycznie akceptować tego wszystkiego,
co oferuje mu świat, do jakiego przybył znikąd. David niczym Don Kichot ucieka
w świat fantazji, widzi rzeczy inaczej niż inni, a między poszczególnymi
liczbami znajduje mroczną przestrzeń, bo nic tak naprawdę nie jest w porządku z
pozornie uporządkowanym światem, który wyzbył się tego, co było kiedyś. Istotna
w tym wszystkim jest tożsamość chłopca. „Nie mam matki ani ojca. Ja po prostu
jestem”. Otoczenie usiłuje coś na nim wymóc, wpasować go w schematy; wbić do
głowy wszystko, w co powinno się wierzyć, aby nie zgubić zdrowego rozsądku.
Tymczasem z rozsądkiem niewiele mają wspólnego zarówno działania Simóna, Inés
jak i niektórych mieszkańców świata, w którym ponoć wszystko ma swoje miejsce
oraz czas, a przede wszystkim wszystko jest rozsądne i ma sens. Czy aby na pewno?
„Dzieciństwo Jezusa” to dość
przewrotna przypowieść o poszukiwaniu prawdy i o tym, że wszelkie idee mają swe
platońskie cienie, a ich interpretacja bywa bardzo trudna. To historia
oswajania się z tym, czego nie ma; w nas i wokół nas. Pustka i cierpienie
nabierają u Coetzee’go wiele różnych znaczeń, ale istotą tej książki jest
przedstawienie drogi poszukiwania sensu – egzystencji oraz sposobów jej
wyrażania. Łatwo żyć w świecie, w którym dwa i dwa daje cztery. Co jednak, gdy
nie taka jest suma? Jaki sens ma życie i dorastanie Davida, który coraz
bardziej gubi się w bezsensie, a cierpi dlatego, że żyje?
To również książka o roli
przypadku w życiu każdego z nas. O odrzuceniu, napiętnowaniu i braku pewności,
że jest się w świecie w jakimś celu. O problemie bycia poza czasem, kiedy czuje
się jego upływ dosadnie i boleśnie. Nie w każdym momencie poważna. Rozważania o
dualizmie ludzkiej natury przy zatkanym sedesie bawią i wskazują, że Coetzee
widzi problemy, o których można opowiedzieć zabawnie. „Dzieciństwo Jezusa” to
misternie skonstruowana fabuła o wielu znaczeniach, dlatego warto czytać ją w
skupieniu i oddać się rozmyślaniom między innymi o tym, czy rzeczy i wartości
naprawdę są tym, czym się pozornie wydają. Książka mądra, dostojna i
przypuszczam, że to też taka antyutopia, bo wymarzony raj wcale nim nie jest, a
najpiękniejszy ze światów może gdzieś istnieć, lecz nikt go chyba nie poznał…
tłum. Mieczysław Godyń
Wydawnictwo Znak, 2013
6 komentarzy:
Akurat lubię tego autora, żadna książka jeszcze mnie definitywnie nie zawiodła więc mniemam, że i w tym temacie Coetzee poradził sobie jak zwykle. Bardzo lubię książki z wyeksponowaną rola przypadku. Może dlatego, że uważam, wszystko za przypadek. Ciekawa recenzja. Biegnę po książkę.
Chciałem zapoznać się bliżej z tym pisarzem. ,,Dzieciństwo..." może wpadnie mi w ręce przy okazji, ale początek przygody pewnie będę musiał zacząć od przeszukiwania biblioteki i lektury starszych książek (wiadomo jak to z nowościami w wielu miastach jest :D).
to co napisałeś: mocno przeszarżowane i mocno kaznodziejskie
Fantastyczna książka...Coetzee nie zawodzi.
http://ksiazkisaniebezpieczne.blogspot.com/2013/07/dziecinstwo-jezusa.html
Skończyłam właśnie czytać Coetzee "Dzieciństwo Jezusa" i taka mnie naszła refleksja - pisarz jest taki, jakich ma czytelników. Nie wiem czy się zgodzicie? A książka w sumie w porządku. Dla mnie trochę w niej za dużo - bo i metoda sokratyczna i nawet odwołanie do INCEPCJI (nie powołuje się na film ale przytacza ten sam pomysł), są idee a także koncepcja społeczeństwa komunistycznego ale takiego uduchowionego, do tego jeszcze dorośli zmanipulowani przez pełne wdzięku ale krnąbrne i ciągle pytające dziecko (irytujące). Zakończenie jest zaskakujące - zostać i przystosować się (np. lekarz) czy poszukiwać niekoniecznie czegoś idealnego ale po prostu innego, takiego dla nas. Właśnie to lubię w książkach tego autora. Czasem nawet wydaje mi się, że on nie do końca wie o czym pisze ale ważne jest co czytelnik wyczyta :) Mnie ta książka wydala się kontynuacją innej książki pt."Powolny człowiek"
Prześlij komentarz