Wydawca: W.A.B.
Data wydania: 14 października 2020
Liczba stron: 288
Oprawa: twarda
Cena det.: 42,99 zł
Tytuł recenzji: Męskość obnażona
Zyta Rudzka lubi opowiadać w literaturze o konfrontacjach – poprzez płeć i dzięki płci. O ile „Krótka wymiana ognia” była fascynującą wiwisekcją kobiecych relacji, o tyle podobnie zarysowana zależność mężczyzn nie przekonała mnie tak jak poprzednia powieść. Rudzka we wcześniejszej książce portretowała męskość jakby na marginesie i wyjątkowo czule. W „Tkankach miękkich” swoista czułość pozostaje, ale problemem staje się odbiór tej narracji. „Krótka wymiana ognia” pęczniała od słów i zdań, które pozostawały w pamięci, nie pozwalały na szybką lekturę, zatrzymywały czasem w niemym zdumieniu i przede wszystkim frapowały. Tym razem – w opowieści o ojcu i synu – coś poszło nie tak. Bo to wciąż autorka pisząca w nieoczywisty sposób, wciąż tak samo dogłębnie i oryginalnie prezentująca relacje, o których prawie wszystko opowiedziała literatura. A jednak męczyłem się z tą książką. Nie tylko dlatego, że bez względu na wszystko portretuje męskość jako zwyczajnie nudną. Mam wrażenie, że za dużo jest koturnowości w tych wycyzelowanych zdaniach, które lubią się wykluczać i sobie zaprzeczać. Ponadto „Tkanki miękkie” to powieść, która odsłania absolutnie wszystko już w połowie. Choć najbardziej ze skomplikowanej relacji bohaterów zapada w pamięć motyw ich wspólnego palenia, to nawet te dwa pety w zakończeniu nie ożywiają czytelniczo, podkreślając przecież bezkompromisowość tej książki o utratach. Tym razem Rudzka staje się zbyt hermetyczna i nieznośnie (nie w twórczy sposób) przygnębiająca oraz pozostawia w niedosycie. Bo opowiadanie o męskości jest tu gorzkie z przesadą i klaustrofobiczne w takim znaczeniu, że zwyczajnie chce się od bohaterów uciekać. Wcale nie dlatego, że zostali tak pomysłowo wykreowani jako antybohaterzy. Ale do rzeczy.
Ludwik jest mężczyzną, który „zwątlił się” w kilku znaczeniach. Dba o uzębienie i świetnie się ubiera. Wie, że fasadowość jest ważna, kiedy ma się wewnętrzne wrażenie jakiegoś rozpadu. Jest antypatycznym lekarzem dumnym z tego, że pacjenci go nie polecają. Jego relacje z ludźmi są instrumentalne. Kobiety to pewna „stała zmienna” w jego życiu. Do żadnej nie warto się przywiązywać, przy żadnej nie trzeba się zatrzymywać. O egzystencjalnym uwiądzie bohatera mówi kilka nad wyraz dydaktycznych scen – co zaskoczyło mnie u autorki tak nieoczywistej jak Rudzka. Mamy więc przyporządkowany do tezy obraz zdeprecjonowanego narządu, który jest tym, czym staje się Ludwik. Obrazem rozpaczy. A potem pojawia się coraz więcej zdań, coraz więcej męczących akapitów o tym, że jest mentalnym upiorem, człowiekiem aspołecznym, zgorzkniałym mężem i mężczyzną, który nie stanie się „stary i poczciwy”, bo nigdy nie chciał być kimś, kto wzbudzałby sympatię albo podziw.
Jeśli postać Ludwika wyjątkowo odstręcza, trudno jest orzec, jak bardzo nieprzyjazny czytającym będzie Michał, jego ojciec. Starzec, który właściwie jest już śmiercią. Nikt już do niego nic nie mówi, nikt od niego nic nie chce, tkwi sobie gdzieś na bocznym torze egzystencji i wspomina śmierć swojej ukochanej. Jedyne, co mu pozostaje, to się zabić. Na szczęście Zyta Rudzka niczego tu nie upraszcza, ale z pewnością opowieść o tych dwóch mężczyznach jest w dużej mierze historią obumierania, a nie witalności. Ich relacje też są naznaczone fatalizmem. Chwilami się uzupełniają, czasem są absolutnie i tragicznie niekompatybilni. To, że są lekarzami, wydaje się jedyną pewną i pozbawioną turpistycznego wydźwięku cechą wspólną, ale są też wspomniane wyżej papierosy, które działają na wyobraźnię dużo silniej niż cała gama nieoczywistych symboli w tej szorstkiej relacji, a Zyta Rudzka stara się mocno (być może zbyt mocno), aby było coraz bardziej niejednoznacznie. Chociaż jest w oczywisty sposób ponuro i przewidywalnie.
„Tkanki miękkie” to wyjątkowo męcząca książka, która potęguje atmosferę przesytu zarówno treścią, jak i nieszablonowymi i wciąż zaskakującymi frazami. To pewna literacka gra z czytelnikiem, ale również wiwisekcja trudnej męskiej relacji, w której autorka zbyt często i zbyt nachalnie bierze do artystycznego akapitu oczywistość. Ze stereotypów tworzy się mroczna poezja, którą rozgrywają zdania szorstkie, coraz krótsze, coraz bardziej dosadne. Tak, męskość ukryła się nie tylko w oczywistym i ponurym krajobrazie emocjonalnym bohaterów (choć w gruncie rzeczy trudno jednoznacznie orzec, dlaczego są sami w sobie i wobec siebie tacy mroczni). Nie wiem, czy ma to być opowieść o słabości, o destrukcji, czy może o tym, jak bardzo egocentryzm w połączeniu z testosteronem rujnuje wewnętrznie. I jak rozpaczliwie poszukuje się wtedy kogoś, kto byłby w stanie to wszystko zrozumieć. A z drugiej strony, tuż obok, pozostają nagle tylko ojciec i syn. I wówczas całą tę męską egzystencjalną degrengoladę trzeba przerobić w obecności i we współudziale z tym drugim.
W porównaniu z naprawdę iskrzącymi relacjami „Krótkiej wymiany ognia” nie ma w nowej powieści Rudzkiej niczego, co przykułoby uwagę w równie silnym stopniu. Wciąż na nowo i niezmiennie siłą jest tu język opowieści, ale kiedy dojdziemy do wniosku, że „Tkanki miękkie” to historia niezrozumienia i bliskości w odrzuceniu, niewiele więcej ponad to można z tej książki wziąć. Jak zaznaczyłem we wstępie, Rudzka bardzo szybko odsłania tu wszystkie karty. Książka staje się opowiedziana dużo wcześniej, niż powinna, autorka wykorzystuje również wszystkie formalne chwyty, jakimi miała atakować, prowokować, zmuszać do konfrontacji z tym, co w bohaterach wyjątkowo odpychające. Tu nie tylko mężczyźni kończą się w kilku symbolicznych znaczeniach, tu sama opowieść dobiega kresu zbyt wcześnie. Dlatego czyta się „Tkanki miękkie” do końca z uwagą przede wszystkim z szacunku dla autorki. O ile są miejsca, w których emocjonalnie rzecz jest niezwykle trudna do uniesienia, o tyle bardzo wiele akapitów i nawet pełnych stron to tutaj flauta. A szkoda, bo pośród tego zauważyć można sporo naprawdę wspaniałych scen. Jak choćby te z życia małżeńskiego Ludwika – surowe, detaliczne, przejmujące kadry z domu, w którym obraz osobności staje się wyjątkowo wyraźny.
Mężczyźni Rudzkiej także są
osobni. I w swej osobności rozpadają się, poddają upływowi czasu mającemu na
nich wyjątkowo destrukcyjne znaczenie. Szyje zaczynają przypominać moszny, a
emocje są już tylko śladowe. Bardziej się sobie przyglądają, niż naprawdę się
czują i rozumieją. Tkwią w mrocznej symbiozie i opowiadają życie, którego nie
zbudowali; raczej konsekwentnie i metodycznie rujnowali, bo nie wiedzieli, kim
są dla siebie ani kim mogą być w relacji z kimś innym. „Tkanki miękkie”
mogłyby być przejmującym obrazem bezradności, ale mam wrażenie, że bezradnie to
raczej przyglądamy się temu, w którą stronę dryfuje ta powieść. Chwilami
zawłaszczająca i bardzo często atakująca pojedynczymi zdaniami. U Rudzkiej
czasem słowo potrafi rozbić stupor całego akapitu. Ale całościowo jest to
jednak lektura wyjątkowo dręcząca czytelnika. Może dlatego, że
skomplikowane kobiety Zyty Rudzkiej niosły w sobie wyjątkowo wiele niejednoznaczności,
podczas gdy mężczyźni są u niej skomplikowani jedynie na tyle, na ile autorka pozwoli
sobie w ich opisach na artystyczną szarżę – rozumianą oczywiście jako zaleta
książki. Bez niej nie jest to ani opowieść, ani szczególnie interesująca
konfrontacja postaci. Spore rozczarowanie, choć i tu jak zawsze u Rudzkiej
można liczyć na to, że zdania mogą autentycznie ugryźć, a kilka akapitów warto
sobie przepisać i zachować do przemyślenia później.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz