Wydawca: Wydawnictwo ArtRage
Data wydania: 20 lipca 2024
Przekład: Agata Lubowicka
Liczba stron: 156
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Cena det.: 39,90 zł
Tytuł recenzji: Fatalizm niespełnienia
Książka
Marii Hesselager – co warte podkreślenia: błyskotliwy debiut – mogłaby być nazwana,
tak jak to się robi nowocześnie, literaturą bizarną. Myślę jednak, że w tej
opowieści nie chodzi o oddawanie niezwykłości poprzez łączenie motywów
literackich czy kulturowych oraz operowanie
stonowanym językiem, który znakomicie niuansuje coraz bardziej
narastający w tej krótkiej powieści niepokój. „Mam na imię Folkví” to
faktycznie coś na kształt wikińskiej sagi, jednak mam wrażenie, że duńska
pisarka chciała przede wszystkim opowiedzieć, jak silne są w kobiecie
dwuznaczne emocje czy instynkty, oraz to, w jaki sposób atawizmy walczą w
zindywidualizowanej tutaj postaci nastolatki w szponach doświadczeń granicznych
i emocji, które ją przerastają. A komplikują się dodatkowo przez to, w
jakim świecie żyje tytułowa bohaterka książki, w co wierzy, czemu ufa, a czego
nie rozumie. Bo nie rozumie tego, co tkwi w niej najmocniej. Osiadło tam i
pozostało, skomplikowane i okrutne. A w swym okrucieństwie atrakcyjne
literacko. Jest to przecież powieść naprawdę przykuwająca uwagę. To pełna
fatalizmu, mroku i niezwykłej czułości wobec detali narracja o miłości
niemożliwej, zaskakującej, traumatyzującej, doprowadzającej do destrukcji.
Książka o uczuciu, które rodząc się, zabija tę, w której sercu się narodziło.
Ale nic tu ani nie odchodzi, ani nie przychodzi przypadkiem.
Folkví
jest członkinią gromady, którą spajają wspólne wierzenia, priorytety wyznaczone
przez podziały płci, nastolatką ze świata powtarzalności i pewności tego, co
przekazują inni. Tak samo pewny jest przybysz usiłujący przekonać ją do nowej
religii i opowiadający o Jezusie, wprowadzając narastające gniew, chaos i
zaskoczenie w umysł młodej dziewczyny. Tak też boleśnie narasta rodząca się w
niej miłość. Folkví nauczyła się bycia samodzielną, osobną na wiele sposobów.
Ale rozumie też swoje ograniczenia. Zdaje sobie sprawę z tego, że to, co za
horyzontem, za morzem (woda odgrywa tu kolosalną symboliczną rolę), mogą
zobaczyć tylko dzielni mężczyźni wyruszający na wyprawy – dla niej to przestrzeń
nieosiągalna. Że jej przynależność, której przecież tak bardzo pragnie i której
poczucie zostało zachwiane po odejściu matki, warunkuje dostosowanie się. A
rodzące się w niej uczucie nie będzie znało granic miejsca i kultury, w których
Folkví wkracza w dorosłe życie. Zatem wkroczy w nie stopniowany niepokój. Maria
Hesselager w klamrowej kompozycji zamyka intymny dramat kobiety, która w imię
uczucia jest gotowa przekroczyć wszystkie granice. Wraz z bohaterką
przekraczamy również granice narracji o wikińskiej wiosce, w której nastolatka
usiłuje odnaleźć spokój po tym, jak dopadło ją coś, przed czym nie umiała się
bronić.
Folkví
i jej brat to dwa osobne byty. Członkowie rodziny, a jednak ludzie, których
zasadniczo więcej dzieli, niż łączy. Wybory życiowe obojga podporządkowane są
temu, czego oczekuje od nich społeczność. Życie dziewczyny rozciąga się między
prozą życia a metafizyką, jej brat robi po prostu to, co każdy młody wiking
powinien robić. A może to opowieść o niej skrywa w sobie realizm magiczny z
dużą dozą transcendencji, by zasugerować, kto może być ciekawszy. Bo przecież
rodzeństwo ma swoje osobne opowieści, osobne Księgi, każde z nich opowiada o
sobie przez pryzmat podobnych doświadczeń. A jednak różnią się diametralnie.
Łączy ich miłość. Taka, jaka rozwija się między rodzeństwem? Hesselager
sprowokuje do rozmyślań o tak zwanym sytuowaniu miłości w schemacie społecznym
i rodzinnym. Tym bardziej że jest to książka głęboko osadzona w kulturze
wikińskiej, w związku z tym bardziej uwypuklone są wszystkie te zdarzenia,
które rozsadzają uporządkowaną społeczność. Nawet jeśli porządkiem ma być
politeizm czy bezwzględnie określone, co może kobieta, a co może mężczyzna, co
obojgu jest dane i dlaczego w takiej koszmarnej dysproporcji, że jemu wolno
brać wszystko, a jej… za wszystkim tęsknić.
Folkví
wydaje się unieruchomiona, zatrzymana w czasie, także we wszystkich swoich
działaniach, za którymi stoją pragnienia dziewczyny, jej oczekiwania wobec
życia. Co kieruje główną bohaterką? Instynkt czy niecodzienna forma empatii?
Prostota atawizmów czy skomplikowany mikrokosmos emocji, których nie nazywają
nawet dorośli, a nastolatka musi zmierzyć się z ich intensywnością? Podoba mi
się to, że widzimy ją z kilku perspektyw – między innymi adorującego ją
młodzieńca. Młodość zdaje się tutaj przede wszystkim brzemieniem. Dlatego jakkolwiek
szanuję całe historyczne tło tej powieści, ujmuje mnie w niej przede wszystkim
uniwersalność opowiadania o goryczy doświadczania emocji, na które młody
człowiek – bez względu na płeć – nie jest gotowy. Hesselager dość
przekornie pisze o swej Folkví, że „wszystko wciąż na nią czeka”. A jednak
czeka na nią głównie gorycz rozczarowania. Potężny smutek, który tu na przemian
jest enigmatyczną melancholią lub rosnącym w siłę gniewem, bo w tej książce być
smutnym to również być gniewnym.
Wspominany tutaj ragnarök zaczyna być apokalipsą intymną, jednostkową i pozostawioną samą sobie. Ta subtelna proza jest pełna umiejętności opowiadania o rozpaczy, kiedy w jej intymnym wymiarze przegląda się nagle cały świat. Pośród wierzeń i duchów jest się bardziej samotnym niż pośród ludzi. Także tych najbliższych, którzy pozostali po wielkiej stracie, odejściu obojga rodziców. „Mam na imię Folkví” opowiada o kobiecej konfrontacji z sytuacją graniczną, ale także o tym, gdzie przebiega granica, za którą moralność może zamienić się w zbrodniczy zamiar. Wszystko opowiedziane w taki sposób, że Hesselager proponuje liczne odczytania historii o odrzuceniu, które zawsze niesie ze sobą coś jeszcze gorszego. I tutaj wydarzy się coś gorszego niż alienacja nastolatki, której nikt nie jest w stanie pomóc, gdy osuwa się w rozpacz. Niepokój buduje skondensowana narracja, w której nordycka symbolika znakomicie łączy się z charakterystycznym dla nordyckich powieści obyczajowych chłodem, gdy opowiada się o sprawach palących żywym ogniem. Pełna wzruszeń opowieść z przewrotnym zakończeniem. To także historia tego, jak desperacko można kochać. I jakie konsekwencje niesie ze sobą każdy rodzaj emocjonalnej desperacji. Zwłaszcza nad zimnym morzem, po którym mężczyźni wędrują w poszukiwaniu przygód, gdzie kobiety gotowe są na to, co najpotworniejsze. Nad wodą, która otwiera możliwości albo je odbiera. Definitywnie i na zawsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz