2019-05-28

„Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje” Charlie LeDuff


Wydawca: Czarne

Data wydania: 24 kwietnia 2019

Liczba stron: 272

Przekład: Kaja Gucio

Oprawa: twarda

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Ameryka czy ja?

Ależ jestem rozczarowany! Po znakomitym „Detroit” otrzymuję luźny spis refleksji człowieka sprawiającego wrażenie bycia na wiecznej adrenalinie albo cierpiącego na jakąś formę ADHD, który przemierza Stany Zjednoczone, by opowiedzieć o tym, jak bardzo sfrustrowana jest Ameryka i dlaczego wyścig o prezydenturę wygrał Donald Trump. Wszystko w specyficznym stylu, w którym bronią się może kolokwializmy, ale już nie rozumiem nadużywania wulgaryzmów, kiedy LeDuff stara się nimi za wszelką cenę udowodnić, że on to ten swojski chłop, który jest wiarygodny, bo pisze bez ogródek. Pisze również to, co myśli, nie za bardzo chwilami myśląc nad tym, co pisze. Dlaczego? Dlatego że proponuje książkę o oczywistościach. Podkreśla, że jego sposób bycia reporterem to przede wszystkim umiłowanie przygody oraz wieczna ciekawość. To się bardzo zaznacza w tekstach przygotowywanych przez lata do programu „Amerykanie”, jednak nie idzie za tym żadna merytoryczna spójność. „Shitshow!” to reportaż przede wszystkim o Charliem LeDuffie, o jego poglądach i sposobie bycia, niekoniecznie o procesach społecznych w Ameryce, które stara się ukazać w bardzo płytkim wymiarze. Autor chce być nonszalancki i jest taki w stopniu doskonałym. Chce pokazać cynizm, ale przedstawia go w nadmiarze. Jest uważny, choć nie dostrzega szczegółów albo zwraca uwagę na takie, które nie mają większego znaczenia.

Czy jest w tym wszystkim rzetelny? Obawiam się, że ta książka nie powiedziała mi o dzisiejszej Ameryce niczego, czego sam bym nie wiedział lub się nie domyślał. Czas i energia stracone zatem na jeżdżenie od wschodniego do zachodniego wybrzeża USA? W pewien sposób tak, ale nie dla autora. Bo to naprawdę reportaż o światopoglądzie LeDuffa, żadna historia tego, co toczy dzisiejszą Amerykę. Nie wyobrażam sobie zresztą, że można opisać specyfikę tak różnorodnego kraju w takim formacie i z takim przesłaniem. Zawsze będzie można odnieść wrażenie, że część spraw zostaje pominięta, część potraktowana ogólnikowo. A to, w jaki sposób wrze Ameryka ludzi, których nie chce się słuchać, to w dużej mierze także zagadka i dzisiejszy fenomen tego kraju. LeDuff opowiada o nim to, z czego wszyscy na świecie zdajemy sobie sprawę. Nie sygnalizuje ani jednego tematu, którego nie przeanalizowano przed nim.

Warto zacząć od kwestii wspomnianego już stylu. Jest on integralną częścią tych reportaży, one dokładnie tak mają zostać opowiedziane i sprawa werbalizacji emocji jest tu przesądzona na rzecz tego, co dosadne. W tej dosadności nie ma jednak sposobu na dobrą opowieść, bo o ile czyta się tę rzecz dzięki temu bardzo szybko, o tyle taki sposób przedstawiania rzeczywistości zaczyna zwyczajnie męczyć. Próbka tego rzekomo oryginalnego i mającego przykuwać uwagę stylu? Proszę bardzo. „Na miejscu było co najmniej pięć ekip telewizyjnych, mniej więcej tak dyskretnych i opanowanych jak dupa pawiana w rui”. I tak jest cały czas. Nawet w momentach, gdy należałoby zachować śmiertelną powagę albo ująć dramat bohaterów nieco delikatniej. LeDuff nie jest słoniem w składzie porcelany, jednak brak mu pewnej czułości i uważności w słuchaniu ludzi. Przepytuje wiele osób, ale nic nam z tych rozmów ważnego w pamięci nie zostaje. Gorycz Szoszonki pozbawionej ziemi odbierze tylko bardzo wrażliwy czytelnik. Chciałoby się naprawdę poznać jej opowieść. Podobnie jak historie pracowników branży motoryzacyjnej wspinającej się na szczyty hipokryzji w głoszeniu tego, że zależy jej na losie maluczkich. Albo na przykład temat tego, jak Ku Klux Klan przygarnia w swe szeregi białych bezrobotnych frustratów. Na szczęście o tym świetnie opowiedziała mi Katarzyna Surmiak-Domańska, więc nie poczułem niedosytu.

I wiem, że to miała być książka o wielu problemach, próba pewnego panoramicznego spojrzenia na kraj nękany zapaściami, gdzie prozaiczne potrzeby obywateli i ich bardzo zwyczajne marzenia nie mogą zostać z różnych powodów zrealizowane. Wiem, że w takim ujęciu problemu nie ma czasu i miejsca na niuansowania. Ale też nie rozumiem, po co w tak oczywistych kontekstach opowiadać o ludzkiej goryczy, dopisując jej na siłę amerykański adres, skoro przecież looserzy, frustraci i agresorzy funkcjonują w większości społeczeństw tego świata na takich samych, identycznych wręcz zasadach. Co zatem wydobywa się z „Shitshow!”? Moim zdaniem przede wszystkim trudny do zrozumienia cel tej książki. Zakładałem, że poznam głosy tych Amerykanów, z którymi nikt – jak ze stanem Iowa poza prawyborami – się nie liczy, nie słuchając i nie zastanawiając się nawet nad tym, czy mają cokolwiek do powiedzenia. Samych bohaterów jest w tej pozycji niewielu. Jest za to Charlie LeDuff. Wszędzie i na pierwszym planie. Opowiadając o meksykańskich perypetiach, chce nawet z tej książki zrobić coś bardzo sensacyjnego. Ale to nie jest powieść sensacyjna, w której mają się liczyć szybkość i mało gustowne metafory. To miał być reportaż o Ameryce, jakiej nie znamy albo jakiej nie zrozumieliśmy. Nie ma w nim niczego odkrywczego, choć pojawiają się fragmenty dowcipne i dosadne. Chyba nie o to powinno w takim obrazowaniu świata chodzić. Albo uprzedziłem się do stylu. Naprawdę jednak uczciwie oddanych rozmów z borykającymi się z problemami Amerykanami jest tu jak na lekarstwo.

Najlepsze są na pewno teksty z Detroit, do którego LeDuff wraca i o którym opowiada ze smutkiem przemieszanym z wyjątkową formą współczucia. Kiedy autor obrazuje swoje rodzinne miasto, każdy problem jest przedstawiony z dużą dozą uwagi i przede wszystkim czule. Detroit zmieniło się od czasu publikacji poprzedniej książki LeDuffa, a każda zmiana sygnalizowana jest bardzo wyraziście. Najbardziej niebezpieczne miasto USA okazuje się w narracji autora miejscem, do którego chciałoby się przyjechać. Mimo niedostatków, nierówności, bolesnych deficytów i wszechobecnego podziału ze względu na kolor skóry. Bo „Shitshow!” to też książka o tym, że w Stanach Zjednoczonych po ośmiu latach rządów czarnoskórego prezydenta wciąż na nowo trzeba udowadniać, że „czarne życie ma znaczenie”. W portretowaniu problemów rasizmu i apartheidu LeDuff sprawdza się naprawdę bardzo dobrze. Szkoda tylko, że ta książka tonie w oczywistościach i bardzo pobieżnie traktuje inne równie ważne kwestie. Nawet przyglądanie się wyborczym dokonaniom Trumpa wypada tutaj bardzo blado. Ta opowieść nie ma tej sugestywnej siły, która uwiodła mnie w „Detroit”. Jest pokazem tego, że reporter może bardziej dbać o formalną stronę opowiadania o czymś, a mniej troszczyć się o przedmiot opisu. A to – moim zdaniem – nie jest już cecha reportażu, lecz czegoś wydobytego z egocentryzmu. I ten egocentryzm, niestety, bardzo tutaj widać. Dlatego „Shitshow!” to słaba książka o naprawdę skomplikowanych i różnorodnych problemach dzisiejszych Stanów Zjednoczonych. Taka, która wiele zapowiada, a potem z historii na historię coraz bardziej rozczarowuje.