Wydawca: Lira
Data wydania: 1 września 2021
Liczba stron: 400
Oprawa: twarda
Cena det.: 44,99 zł
Tytuł recenzji: Chłopska odyseja
Debiut literacki to od dłuższego czasu bardzo ryzykowna inwestycja wydawnicza. Nie wdając się w rozważania o tym, dlaczego od kilku lat rynek wydawniczy oferuje coraz mniej debiutów, przejdę od razu do tego, co wyróżnia właśnie ten. Powieść Michaela Sowy czyta się sama. Jest nie tylko atrakcyjna językowo, wraca też do nieco archaicznego sposobu opowiadania świata i mimo że cała jej fabuła opisana jest już w autorskiej przedmowie, czyta się ją z wielką przyjemnością, satysfakcją i ciągłym oczekiwaniem na coś nowego. Sowa świetnie operuje groteską i karykaturą. W ich zderzeniu pojawia się wciąż kuszący dowcip sytuacyjny i słowny. Choć nietuzinkowy humor jest jedną z najważniejszych cech tej narracji, nie sposób nie zwrócić całkiem poważnie uwagi na to, że „Tam, gdzie nie pada” bardzo aktualnie wybrzmi w dobie emigracji zarobkowej. Dziewiętnastowieczna przeprawa polskich chłopów za ocean w poszukiwaniu przede wszystkim wolności jest historią przedsiębiorczości oraz determinacji. Ale także uniwersalną przypowieścią o polskiej mentalności. O tym, że wciąż na nowo jakaś społeczność usiłuje w Polsce odnaleźć swoje miejsce, godność i poczucie sensu życia – podejmując wyprawy ryzykowne i dalekie, również takie, za którymi stoi przede wszystkim chęć zmiany, gdy życie to pasmo upodlenia i goryczy.
Płużnica jest wsią, w której obowiązują wciąż te same prawa i obyczaje. Choć polski chłop nie musi już być chłopem pańszczyźnianym, z wielu powodów wciąż nim jest. Zmiany społeczne nie idą w parze ze zmianą mentalności. I tak oto trafiamy w miejsce, o którym nikt nie chce pamiętać. Wyraźna dychotomia pana i chłopa zaznacza się tu na wielu poziomach. W tym oczywistym – jest to naturalnie brak niezależności i idące za tym frustracje, bo tożsamość dziewiętnastowiecznego chłopa śląskiego jest tożsamością uległości, malkontenctwa i przerażającej bierności. Tymczasem w społeczności, którą Michael Sowa sportretuje wyjątkowo sugestywnie, zaczyna się coś dziać. Ktoś zasiewa w świadomości bohaterów wątpliwość, ktoś sugeruje możliwość życiowej przemiany. W Płużnicy każdy do tej pory znał swoje miejsce i zdawał sobie sprawę z tego, że od życia nie można oczekiwać zbyt wiele. Tymczasem społeczność nadzwyczaj szybko przekonuje się do bardzo ryzykownej alternatywy.
Co spowoduje, że dziesiątki polskich chłopów ruszą w daleką drogę, by znaleźć się w Teksasie? Ta powieść wbrew pozorom nie daje na to pytanie oczywistych odpowiedzi. Najpierw zbliżamy się do wszystkich członków gromady na tyle, że niemal możemy odczuć na własnej skórze pobyt w niejednej biednej chałupie, w której nie rozmawia się o życiowych priorytetach, bo priorytetem jest przetrwać i dać się upokarzać – uważającym się za lepszych ludziom, warunkom pracy, okolicznościom życia i statusowi społecznemu nakreślonemu wyraźnie od samego momentu urodzenia. Tymczasem Płużnica stanie się wsią, w której zakipi ludzka solidarność i pojawi się właściwie znikąd ogromna chęć, aby zmienić absolutnie wszystko. Czy jest to tylko forma eskapizmu od niesprawiedliwie urządzonego świata, który ten jeden raz daje możliwość radykalnej zmiany? Michael Sowa portretuje swoich bohaterów w taki sposób, że z jednej strony długo możemy być pewni, iż nigdy nie odważą się na tak ryzykowny krok jak emigracja. Z drugiej jednak – możemy zrozumieć, kto i w jaki sposób do tej decyzji dojrzewa. A potem rozpoczyna się specyficzna powieść drogi. Historia o tym, że nadzieja i wspomniana już determinacja mogą być furtką do wkraczania w niemożliwe.
W Teksasie żyje pewien franciszkanin, któremu udało się przemodelować swoje życie, ale przede wszystkim awansować społecznie. To chłop, który stał się duchownym. Po wielu życiowych perypetiach stale wyobcowany w miejscu, w którym najważniejszą rolę odgrywa bezkres przestrzeni. W miejscu, do którego chce ściągnąć swoją rodzinę, bo zdaje sobie sprawę z tego, że czekają tu na jej członków możliwości, ale pójdą za nimi także nowe opcje dla niego samego. Zatem wszystko zaczyna się toczyć według planu zakonnika, który nie ma pojęcia o tym, kto tak naprawdę do niego przybędzie. A kiedy już się zorientuje – z jednej strony przypomni sobie wszystko, przed czym uciekł, z drugiej jednak odnajdzie w sobie tę silną solidarność, która wędrującej społeczności pozwala osiągnąć swój cel.
Po przybyciu do Teksasu jeden z bohaterów zadaje dramatycznie brzmiące pytanie: to gdzie w końcu jest nasz dom? Myślę, że rezonuje ono w świadomości postaci z tej powieści od samego początku i w kilku zaskakujących kontekstach. Bo nie chodzi tylko o to, że śląscy chłopi muszą się odnaleźć tam, gdzie „ino krzoki i trowa”. Chodzi bardziej o budowane poczucie wspólnoty, które nigdy nie było tak silnie odczuwane. Zjednoczeni w swej niedoli nie są tak sobie bliscy jak wtedy, kiedy ruszają w jedną drogę, z jednym celem i przede wszystkim z poczuciem, że gdzieś daleko będą mogli stanowić o sobie. Stworzyć sobie prawdziwy dom.
W trakcie wędrówki ujawnia się sceptycyzm seniora, który nie jest do końca przekonany, że przyniesie ona jego najbliższym wolność. Dlatego bardzo ciekawe jest również zakończenie tej powieści. Michael Sowa z jednej strony rekonstruuje pewne historie i w pierwszej chwili można odnieść wrażenie, że chce ją po prostu ubarwić językowo między innymi obecnością gwary śląskiej. Ale to wszystko nie jest takie proste. Ta historia urasta do rangi symbolicznej odysei – opowiadającej nie tylko polskie tęsknoty, pragnienia, pokłady lęku i rozgoryczenia. To brawurowa narracja o tym, że w życiu wszystko zależy od nas samych, tylko z bardzo wielu powodów i w wielu niesprzyjających okolicznościach dość łatwo jesteśmy w stanie zgodzić się z tym, że za nas odpowiada jednak ktoś inny. Sowa stara się również o delikatny, aczkolwiek wyraźny rys historyczny – od początku do końca jesteśmy w miejscach i pośród wydarzeń mających swoje uzasadnienie w faktach. Najpiękniejszą fantazją autora wydaje się tu sugerowanie nieprzewidywalności i jednoczesnej metodycznej zapobiegliwości ludzi, po których nie spodziewalibyśmy się ani jednego, ani drugiego.
„Tam, gdzie nie pada” to również opowieść o tym, jak rozpada się prosty podział świata porządkowany przez płeć i definiowane przez nią role społeczne. Od fantastycznej sceny obrazującej wspólnotę kobiet przy szarpaniu pierza po pełną bezradności i infantylności scenę nadawania nowej osadzie miana w skonfliktowanej oraz kłótliwej społeczności mężczyzn. Rozpada się nie tylko świat znany i oswojony od wieków. Nie tylko pojmowanie tradycji oraz wspólnoty uzależnionych od tego, kim się urodziło i jak niewiele ma się z racji tego urodzenia do zrobienia w swoim życiu. Tu metamorfoza to nie tylko realne zyski, ale i różnego rodzaju utraty. Przemianie ulega społeczność, która przyzwyczaiła się do rutyny i narzucanego przez innych porządku. Można powiedzieć, że bohaterem dynamicznym Sowy jest zbiorowość, ale daleko tej powieści do opowiadania losów ludzkich z perspektywy grupy. Ta historia rozgrywa się w realnych okolicznościach i z racji tego, że wszystko miało miejsce, nie domaga się autorskich uzupełnień. Michael Sowa robi tu coś innego – odtwarzając losy społeczności, sugeruje możliwe ścieżki dla każdego ze swoich bohaterów z osobna. Jest w tym wszystkim sporo empatii dla stworzonych postaci, ale również lojalność wobec faktów historycznych. Natomiast najważniejsze jest chyba to, że ta dość ponura momentami opowieść wciąż na nowo zaskakuje wyjątkowym dowcipem.
Bo poczucie humoru Sowa ma
naprawdę nieprzeciętne, dając temu wyraz w wielu doskonałych scenach. Mnie
najbardziej ujął rdzenny mieszkaniec Ameryki mówiący biegle gwarą śląską i
charyzmatyczny kocur, który wraz z ludźmi będzie się przeprawiał za ocean,
stając jednym z bohaterów tej powieści. „Tam, gdzie nie pada” to przede
wszystkim dowód na to, że można mieć świetny pomysł na opowiadanie historii, a
nie rekonstruowanie faktów. Polecam każdemu, komu nieobce są chwile
zwątpienia w to, kim jest i co robi, oraz fantazje o tym, że gdzieś daleko
byłoby mu ze sobą i światem dużo lepiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz