Wydawca: Wydawnictwo
Literackie
Data wydania: 31 stycznia 2018
Liczba stron: 320
Przekład: Paulina Rosińska
Oprawa: twarda
Cena det.: 39,90 zł
Tytuł recenzji: Odsłaniając przeszłość
„Burza” to powieść
koturnowa. Teatralna. W połowie niewiarygodna i wyjątkowo ponura. Steve Sem-Sandberg bardzo się postarał, bo
po mistrzowsku dobrał dekoracje. Wyspa, której topografię rzeczywistą i
mentalną stara się przedstawić. Elektryzujący temat, czyli osadzony w małej
społeczności nazista, wobec którego trzeba przyjąć określone stanowisko.
Przeszłość wyłaniająca się fragmentarycznie. Wypełzająca gdzieś z portretowanej
w powieści mgły. Wszystko w doskonałych proporcjach, a jednak wierzy się tylko
pamięci, choć to ją przede wszystkim „Burza” ma kwestionować. Narrator przybywa
po latach tam, dokąd nie powinien się już wybierać. Odwiedzając Żółty Dom, w
którym się wychowywał z siostrą, rekonstruuje przeszłość, odnajdując ślady
sprawiające wrażenie podsuniętych po to, by fabuła gładko toczyła się do
przodu. Nie wierzę w to, że z taką
łatwością i precyzją bohater odsłania prawdziwe karty czasu minionego.
Niewiarygodne jest to, jak bezproblemowo się to odbywa. Praktycznie bez emocji.
Scena za sceną, dialog za dialogiem – to tak, jakby było odczytywane z kartki,
przygotowane, niewyzwalające w odkrywającym żadnych emocji. Dlatego „Burza”
mnie rozczarowała. Będąc powieścią o konfabulacjach, powinna zbudować
przejmujący obraz dezintegracji, obrazować rozpaczliwe próby zachowania
tożsamości. Winna targać emocjami tego, który odkrywa, że świat nie był
taki, jakim go postrzegał, a ten fałszywy ogląd miał ogromny wpływ na dalsze,
dorosłe życie. Otrzymujemy stępiające czujność powolne tempo, mnogość intryg i
wątków, z których nie wszystkie mają uzasadnienie dla dramatyzowania fabuły.
Bohatera, który powinien tracić oddech i ginąć w mrocznych domysłach. Tymczasem
metodycznie, skrupulatnie i bez wyjaśnienia, jakie ma źródła tak obszernej
wiedzy, odsłania mistyfikacje, trzymając się jakby z dala od tego, co było, i
tego, co właśnie się dzieje.
To nie jest tak, że Steve
Sem-Sandberg zbyt opieszale przystępuje do budowania dramatyzmu. Chodzi o to,
że w gruncie rzeczy tego dramatyzmu tu nie ma albo jest kompletnie
niewiarygodny. Andreas czyta, przegląda,
analizuje, obserwuje. Układa nam przeszłość w gładkich zdaniach i czyni się
zdystansowanym kronikarzem, opowiadając przecież o odkrywaniu przerażających i
bolesnych prawd z własnej przeszłości. Jak wspomniałem, wierzę – paradoksalnie
w odniesieniu do przesłania – tylko w to, co pamięta. Widzę dwóch mężczyzn
w wannie. Dawnego opiekuna i chłopca, który teraz musi pomóc zniedołężniałemu
samotnikowi. Widzę ciało dryfujące w wodzie. Ciało bliskiej Andreasowi osoby,
która nie miała sił na to, by mierzyć się z życiem. Drżącą dłoń z kamieniem
mającym pozbawić życia. Widzę wyspę z jej klaustrofobiczną atmosferą,
narastającym niepokojem, relacjami mieszkańców wahającymi się między otwartą
wrogością a przenikliwym chłodem obojętności. Kompletnie nie czuję tego, że
zapamiętane elementy zaczynają się mieszać w mrocznym tyglu i sklejać w spójną
całość. „Burza” stawia wiele znaków zapytania i dużo wymagań przed
czytelnikiem, ale ostatecznie jest powieścią prostego wykładu. Bez emocji,
dwuznaczności, bez napięcia odkrywania bolesnych prawd przez narratora – postać
dość papierową. A jednak jest w tej historii klimat, który może ująć. Można dać
się skusić, choć to wszystko w niewiarygodny sposób jest nam opowiedziane. Nienawiść
i poczucie wyobcowania zawsze można interesująco sportretować. Dla mnie
interesujące są postaci, które być może nie odgrywają tak ważnej roli dla
zrozumienia tego, co wydarzyło się na wyspie.
Minna, siostra Andreasa,
zawsze nad nim dominowała. On przez całe swoje życie był gotów wszystko jej
wybaczać, byle tylko znaleźć się blisko i poczuć kimś istotnym. Starsza siostra
jest szorstka, a wobec otoczenia bywa agresywna i krnąbrna. Jej brat – przede
wszystkim bezradny, całkowicie zagubiony w zmieniających się siostrzanych
emocjach, wciąż tak samo jej wierny i przez całe życie tkwiący w wyrzutach
sumienia, że robi za mało, by przełamać widziane coraz wyraźniej odrzucenie.
Równie odrzucony, ale przez społeczność wyspy, jest nieszczęśliwy Johannes,
człowiek zaprzeczający wielu krzywdzącym niejakiego Kaufmanna opiniom. Skupiony
na dwójce dzieci, które miały z nim zostać tylko na chwilę, a zostały na wiele
lat. Johannes zaprzecza posądzaniu
Kaufmanna o sprzyjaniu ideologii nazistowskiej. Równie silnie buntuje się wobec
odium miejscowej społeczności, która nie ma pozytywnego stosunku do tego, że
mężczyzna wychowuje Minnę i Andreasa. Ta dwójka to być może jedyni ludzie,
których był w stanie pokochać. Jedyni przełamujący jego obcość i samotność
tak silnie zakorzenioną, że nie sposób zbliżyć się do starzejącego się
opiekuna, bo nawet przed swymi wychowankami stara się do końca trzymać gardę.
To Johannes jako pierwszy i być może jedyny będzie opłakiwał odejście jednego z
dzieci. To on w swych niejednoznacznych motywacjach i wyborach życiowych jest
najbardziej wyrazistą postacią tej powieści. Wydobytą z pamięci, nie z jej
porządkowania i decydowania, co było prawdą, a co złudzeniem. Związek Johannesa
z dziećmi, których porzucili rodzice, jest sam w sobie bardzo niejednoznaczny.
Dużo bardziej niż motywacje Kaufmanna, tego klasycznego Złego z wyspy. Na
wyspie znalazło się dużo więcej zła, niż można byłoby przypuszczać. Wkraczając
w jego otchłań, Andreas notuje fakty, lecz nie przeżywa odkryć. Cała gama
skrytych emocji obnażona jest dyskretnie przede wszystkim we wspomnieniach z
życia w Żółtym Domu, w którym – w przeciwieństwie do nastrojów panujących na
wyspie – miała zaistnieć przestrzeń prawdziwie rodzinnego porozumienia.
„Burza”,
czerpiąc z Szekspira nie tylko w kwestii tytułu, odnosi się do różnych
definicji wyobcowania i pokazuje skomplikowane zależności między ludźmi
walczącymi o wpływy na wyizolowanym skrawku ziemi. Gdy
Andreas powraca na wyspę, jest ona już skomunikowana ze stałym lądem. We
wspomnieniach nie ma mostów – ani tych rzeczywistych, ani pomagających
mieszkańcom wzajemnie się zrozumieć. Są zmowa milczenia i jej konsekwencje.
Jest narastająca agresja, a w kontraście do niej bezradność. Sprawy wyspy nigdy
tak naprawdę nie wydostały się poza nią. Żeby zrozumieć historię, której nie
pojął Andreas, a być może zrozumiała Minna, trzeba uświadomić sobie, że czas i
przestrzeń lądu na morzu wyglądają zupełnie inaczej niż gdzie indziej. Steve
Sem-Sandberg chce kwestionować i uwiarygodnić niektóre wspomnienia. Opowiedzieć
o mistyfikacjach i wygodnych dla ludzi kłamstwach. Pokazać, jak nieświadome
niczego dzieci stają się nosicielami ciężaru ponad ich siły. Wplątane w sieć
zależności, z którymi nie poradziłby sobie nawet dorosły. „Burza” to też
powieść o norweskich rozliczeniach z nazizmem i wszelkimi konsekwencjami tego
mrocznego romansu z ideologią wytyczającą inne prawa, inną moralność. Byłaby to
niezmiernie pasjonująca lektura, gdyby dodano do niej… pierwiastek ludzki. Bo
literacko nie można mieć żadnych zastrzeżeń. Można jednak pisać pięknie, a mało
przekonująco. „Burza” rozczarowuje tym, że mimo magnetycznego wręcz przesłania
(okrucieństwo i jego konsekwencje zawsze przyciągają uwagę), trzyma czytelnika
na dystans do siebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz