Wydawca: Czwarta
Strona
Data wydania: 31 stycznia 2018
Liczba stron: 320
Przekład: Agnieszka Brodzik
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Cena det.: 36,90 zł
Tytuł recenzji: Przesyt intryg
Powieść przedstawiana od
końca. Nawet gdyby została zaprezentowana od początku, można by było utonąć w
mieliznach fabularnych, nielogicznościach i nie tyle zaskakujących, ile
absurdalnych zwrotach akcji. „Kłamczucha”
– produkt bliżej nieokreślony gatunkowo. Książka za poważna na nurt young adult,
bo jednak morderstwa to trochę przesada w tym zakresie. Zbyt niepoważna na
klasyczny thriller, gdyż opowiada jakąś odrealnioną historię o dzianych
dzieciakach, które samoloty traktują jak taksówki, karty kredytowe niczym
zabawki, a drogie hotele jak poczekalnie. Wszystko tu szwankuje – pomysł na
historię, jego realizacja, charakterystyka bohaterów i bardzo przewidywalna,
wprowadzająca trochę w zażenowanie fabularna wolta w zakończeniu. E. Lockhart
na pewno czyta się bardzo szybko. Myślę, że nawet zapominając wcześniejsze
rozdziały już w trakcie lektury – nieważne, czy ułożono by je chronologicznie,
czy odczytywano w ten oryginalny w założeniu autorki sposób. Zakładam sobie, że
tego typu książki mają spełniać przede wszystkim funkcję rozrywkową. „Kłamczucha”
nie tyle opowiada o niedorzecznościach, ile przede wszystkim rozsadza się
wewnętrznie nadmiarem zdarzeń. Namnożone jedynie stępiają percepcję. Myślę, że
pewnie o to chodzi, bo to przecież książka przede wszystkim o tym, jak
postrzegamy innych i jak łatwo w tym postrzeganiu możemy ulec złudzeniom.
Główna bohaterka – nie
wspomnę imienia, bo to kwestia zawikłanej tożsamości – zrodziła się z jakiejś
koszmarnej historii w stylu horrorów z lat osiemdziesiątych minionej dekady.
Doświadczyła czegoś, co na zawsze w dużym stopniu rujnuje psychikę, nie
pozwalając na normalny dalszy ciąg życia. Z jakiegoś powodu stała się niczym
bohaterka filmu sensacyjnego mająca nadprzyrodzone zdolności, jak umiejętność
bycia niewidzialną, wieloaspektowe oszustwa i stwarzanie odpowiednich pozorów
zawsze wtedy, gdy chce coś osiągnąć. A zazwyczaj jest doskonale pewna tego,
czego chce. Bohaterka ma za sobą traumatyczną przeszłość i jakiś enigmatyczny
kurs stawania się twardą. Odporną na ciosy w sensie dosłownym i metaforycznym.
Gotową rozprawić się z każdym i w każdych okolicznościach. Dzielnie udającą
coraz to nowe osoby, by jeszcze bardziej gubić się w sobie, tracić kontakt ze
swoimi emocjami, przestać odróżniać rzeczywistą osobowość od stworzonych przez
siebie fikcyjnych tożsamości. Ach, jeszcze ma serce z kamienia, bo coś w tym
wszystkim powinno być wyjątkowo wyraźne. A jak bohater nie potrafi kochać, to
już jest dużo ciekawszy, bo atrofia uczuć to przecież przejaw wyjątkowego
skrzywdzenia przez los. Kogo zatem mamy?
Osiemnastolatkę z bagażem doświadczeń dorosłego. Zachowującą się w sytuacjach
krytycznych albo z wyjątkową dbałością o swą wiarygodność, albo też niczym
dziecko, któremu ktoś odebrał ulubioną zabawkę. Jest nie tylko labilna emocjonalnie,
ale dość poważnie zaburzona. Otoczenie tego nie dostrzega. Każdy, kto
znajdzie się w orbicie jej wpływów, będzie narażony na toksyczne relacje, z
których nie wynika nic dobrego.
Tak jak z całego przesłania „Kłamczuchy”.
Autorka uwiarygodnia przekaz, cytując Ervinga Goffmana, który twierdził, że
ludzki charakter jest jedną wielką adaptacją i gramy różne role w zależności od
kontekstu spotkania towarzyskiego oraz osób biorących w nim udział. Będziemy
zatem obserwować szereg usankcjonowanych naukowym cytatem zachowań, za którymi
stać będą zazdrość, zawiść, poczucie wyobcowania i bezwzględna kontrola nad
życiem drugiej osoby. Lockhart opowiada
historię szarej myszki, która pracuje nad mięśniami oraz złudnym poczuciem
pewności siebie, i jej bardzo bogatej koleżanki z traumatycznym dzieciństwem
zrekompensowanym przez wszystkie dobra doczesne przybranych rodziców
usiłujących przy okazji zagłaskać swą córkę
na śmierć. Relacje między dziewczynami będą bardzo dynamiczne. Z
nieuporządkowanych retrospekcji będzie wyłaniał się obraz tej toksycznej
przyjaźni oraz groźne jej konsekwencje. Poniosą je obie czy tylko jedna z nich?
Ta, która przestała być czujna i pozwoliła sobie na wtargnięcie w sferę
prawdziwych emocji? Odnosi się chwilami wrażenie, że jedna z dziewcząt warta
jest drugiej. Antypatyczni bohaterowie tej książki nie są w stanie wykrzesać z
czytelnika większego współczucia. A jednak czyta się to z zapartym tchem, nie
tyle śledząc szereg niedorzeczności, ile przede wszystkim usiłując pojąć, jakie
są zasadnicze motywy zachowania tej, która krzywdzi.
Jedna
z dziewczyn przejmuje tożsamość drugiej. Niebywałe jest to, z jaką łatwością
jej to przychodzi. Nie mam na myśli drobnych oszustw wynikających z faktu, że
upodobnia się wyglądem i może robić w konia kilka osób w kilku sytuacjach. Nie,
tu przedstawione są oszustwa finansowe na dużą skalę, które przebiegają
nadzwyczaj łatwo. Naprawdę łatwo też zagubić się w logice
zdarzeń, kiedy czytelnik podda się ich dynamicznemu rytmowi. „Kłamczucha” ma
budować napięcie i radzi sobie z tym całkiem nieźle. Gorzej, gdy chcemy się zatrzymać
i spokojnie przeanalizować, co tu się właściwie dzieje. Także to, co się
wydarzyło, albowiem przeszłość bohaterek nakreślana jest wyjątkowo pospiesznie
i tonie w półcieniach. Pewnie tak miało być, ale nie czyni to dramatów
dziewczyn bardziej wiarygodnymi.
E. Lockhart zaznacza jeszcze
czytelny feministyczny sznyt tej narracji. Główna bohaterka buduje w sobie
poczucie pewności i szkoli się w walce. Wie, że w tym świecie wszystko
przychodzi łatwo mężczyznom, a kobiety utkwiły w statycznych wzorcach zachowania,
których przełamać nie sposób. Aby osiągnąć własne cele, trzeba mieć twardy kark
i mocne pięści. A zatem udaje się zniszczyć wzorce i pokazać, że kobieta jest
górą. Nawet ta, która dopiero dorasta do kobiecości, mając w sobie przede
wszystkim skrzywdzone i oszukane dziecko. Płaska dosyć i zupełnie niepogłębiona
dychotomia, która tonie w stereotypach, a niezależność bohaterki wizualizuje
się nam tym samym groteskowo. Najtrudniejsze
do pojęcia są motywy postępowania. Niby dość czytelne jest to, dlaczego jedna z
przyjaciółek okaże się zdrajczynią, ale wszechobecna atmosfera podejrzliwości
czyni z tej książki spektakl marionetek, bo każda postać to teza, nie zaś
charakter. Czyta się „Kłamczuchę” z rosnącym przeświadczeniem o pewnym
wyprowadzeniu w pole, ale także z poczuciem, że ani nie jest to wartościowa
literacko rzecz, ani też w żaden wyjątkowo spektakularny sposób nie podnosi
ciśnienia, będąc powieścią właśnie takiej konwencji. Stracony czas. Choć szybko
mi mijał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz