2020-05-04

„Blizna” Auður Ava Ólafsdóttir


Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 6 maja 2020

Liczba stron: 216

Przekład: Jacek Godek

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Zbędność i bycie potrzebnym

Powieść Auður Avy Ólafsdóttir jest trochę takim rewersem „Kobiety w 1000°C” Hallgrímura Helgasona. Autorka „Blizny” udowadnia, że nie trzeba aż tak efektownej postaci literackiej jak Herra, aby interesująco opowiedzieć o człowieku na marginesie życia i społeczeństwa. Obie powieści uzupełniają się również dzięki temu, że w każdej o wyobcowaniu opowiada się trochę przez płeć. „Blizna” nie ma jednak dużego ładunku energetycznego, to opowieść bardzo kameralna, taka wręcz wyszeptana, zamykająca się gdzieś do wewnątrz, ale i proponująca – w przeciwieństwie do „Kobiety w 1000°C” – nazbyt oczywiste rozwiązania, zbyt czytelne wnioski. Ta książka jakby przełamuje się na pół. Po znakomicie poprowadzonej części pierwszej, tej „islandzkiej”, wkraczamy w rejon wielkich uproszczeń i dydaktycznych symboli. Oto bowiem bohater borykający się z poczuciem własnej zbędności rusza w podróż do kraju, w którym niedawno zakończyła się wojna. I wówczas, patrząc na to, jak innym jest gorzej i jak muszą żyć w cieniu śmierci, choć właśnie życie kochają najbardziej, autodestrukcyjne myśli bohatera ulegną zmianie. To chyba nie takie proste. Zwłaszcza że Ólafsdóttir sugeruje, iż wystarczy poczuć się gdzieś potrzebnym, by przestać myśleć o tym, jak bardzo jest się nieszczęśliwym. Trochę kojarzy mi się to wszystko z „radami” dla ludzi w depresji, aby sobie pobiegali lub zdrowo się odżywiali.

Jonas czuje, że popada w zapomnienie. Zapomina go rzeczywistość wokół, ale i on sam. Nie chce, by finał jego życia przypominał starość matki, tej zamkniętej w świecie swoich rojeń starszej pani, która „skurczyła się niemal do niebytu”. Jonas wie, kim był, ale nie ma pojęcia, kim jest. Nieudane małżeństwo, które nareszcie się skończyło, i jedyna bliska mu – choć i tak nie do końca – w tym rzeczywistym świecie osoba, czyli córka. Bohater nie widzi w życiu żadnego powodu do osobistej satysfakcji. Wszędzie był jakby obok, wszędzie stawał się elementem tła. Nigdy nie skonfrontował się tak naprawdę ze sferą własnych potrzeb i emocji, bo nawet kiedy pisał pamiętnik, zamieszczał w nim surowe relacje z życia, wielokrotnie zobrazowanego zdaniami oznajmującymi zamkniętymi stanowczo kropkami. Bohater „Blizny” daje się poznać w swej nagości, a kiedy później czyta zapiski z pamiętnika, widzi, że ostatni mówi o tym, że jest tylko ciałem. Ta świetna metafora obrazuje zarówno bezbronność Jonasa względem samego siebie, jak i pewną dziewiczą wrażliwość – kiedy nie ma na sobie ubrania ochronnego, musi metaforycznie mierzyć się z tym, co boli, doskwiera, atakuje bezpardonowo, rani skórę, rani coś, co jest w Jonasie najczulsze. Bohater pokazany jest jako bardzo specyficzny outsider. Jest w tym wszystkim bardzo czujny, przygląda się rzeczywistości uważnie. Potem się okaże, że nie dość uważnie, gdy nie przewidzi tragedii w najbliższym otoczeniu, ale Jonas jest bardzo skupiony na sobie, bo tylko to mu pozostało. Może jeszcze odrobina cynizmu i ślady po życiu, kiedy się do czegoś nadawał – wszystkie narzędzia do majsterkowania, naprawiania tych elementów świata, które dadzą się z łatwością naprawić.

Auður Ava Ólafsdóttir brawurowo zaczyna swoją powieść o tym, jak bardzo trudno jest być samemu ze sobą, przypominając sobie jednocześnie siebie z czasu, w którym nie było tej trudności umiejscowienia się jakoś konkretnie, nadania sobie roli i przynależności. Ta brawura i niezwykłość, podkreślane także świetnie skonstruowaną sceną rozmowy Jonasa z matką, gdzieś jednak zaczynają ulatywać. Autorka decyduje się wysłać swojego bohatera do miejsca, gdzie inni mieli gorzej. Tam, gdzie śmierć naprawdę się wydarzyła z całą swoją bezkompromisowością, a nie tylko była źródłem rozmyślań i wpędzania samego siebie w egzystencjalny letarg. Jonas – mówiąc wprost – rusza w podróż, aby się zabić. Tymczasem dotrze do miejsca i ludzi, którzy zaznawszy rozpaczy po zabijaniu, próbują odnaleźć sens życia. I jako syty Islandczyk w biednej przestrzeni deficytów oraz lęku przed tym, że wróci wojenny koszmar, nie może się poczuć inaczej niż niestosownie ze swoimi myślami samobójczymi. Tutaj już właściwie wszystko staje się oczywiste i przewidywalne. Choć islandzka pisarka z dużą dozą empatii i dbałością o misterne szczegóły obrazowania postapokaliptycznej traumy zderzy swojego bohatera z okrucieństwem czasu przeszłego dokonanego, w tej drugiej części „Blizny” w moim odczuciu nie dzieje się już nic ciekawego.

Nie ma napięcia, emocjonalnej duszności, nie ma akcentowanych na tle surowej Islandii dylematów o tym, czy warto szukać sensu życia w czasie przeszłym, czy można go odkryć, przypominając sobie wcześniejsze życie. Jonas na Islandii jest doskonale zawieszony w pustce swojej tożsamości i jego cierpienie wybrzmiewa na różne sposoby. Matka wspomina go jako zawsze dobre i poczciwe dziecko. Takim też pewnie był mężem i ojcem. Tak uporządkował życie, by wieść je wzorowo, nikomu nie rzucać się w oczy, ale coraz bardziej zbliżać się do egzystencjalnej pustki. Ten dramat rysuje się bardzo mocno i szkoda, że jego waga zdewaluowana zostaje przez dalszą fikcję literacką. Czyta się „Bliznę” przez cały czas z niesłabnącym zainteresowaniem, ale można odnieść wrażenie, że zbudowane napięcie gdzieś się ulatnia, ważne staje się coś innego, inny rodzaj filozofowania o życiu, inna opowieść o poczuciu przynależności albo jej braku.

Kiedy poznaje się Jonasa, odnieść można wrażenie, że – jak bohater „Przedśpiewu” Staffa – jest „pogodny mądrym smutkiem i wprawny w cierpieniu”. Auður Ava Ólafsdóttir w takiej konstrukcji bohatera pokazuje bardzo przejmująco ontologiczną samotność przy jednoczesnym wskazaniu, że w najgorszej nawet formie opresji emocjonalnej człowiek musi się jakoś ulokować, w jakiś sposób ją zracjonalizować, pogodzić się z czymś, czego nie rozumie. Ta historia wprost i poprzez metafory mówi o tym, jak bardzo bolesne jest wytrzymywanie samemu ze sobą. Jak łatwo przez lata zapomnieć o tym, co naprawdę nas kształtuje, bo w zamian kształtujemy elementy rzeczywistości i nasza praca nad nimi daje jakieś definicje, wierzymy im i zapominamy o własnym wnętrzu.

„Blizna” dość szybko z powieści ciekawych pytań staje się historią nazbyt oczywistych odpowiedzi. Dzieje się to dla mnie zaskakująco łatwo i w taki oczywisty sposób, który naprawdę zdumiewa. Chodzi o miejsce ostatniej podróży bohatera. O to, że jednak poszukuje bezkompromisowego rozwiązania, ale staje się w tym trochę banalny, nie przypomina intrygującej postaci z pierwszych kilkudziesięciu stron. I choć cała książka zachowuje niepowtarzalny styl w bardzo dobrym przekładzie oraz elementy charakterystycznego czarnego humoru, opowiada się potem już jakby encyklopedycznie. Z wielu symbolicznych tez tworzy się kilka bardzo konkretnych, raczej podręcznikowych. Dlatego „Blizna” to jednocześnie powód do prawdziwego zachwytu jej początkiem i książka, wobec której osobiście stanąłem w opozycji, bo spłaszczyła i uczyniła bardzo prozaicznym problem tak świetnie nakreślony na wstępie.

1 komentarz:

ElaR pisze...

Właśnie czytam tę książkę. Rzeczywiście, tak jest w normalnym życiu, że widząc osoby, które mają gorzej, jest nam lepiej i żeby nie mieć jak one, jednak człowiek walczy. Dzięki temu często osiąga więcej niż gdyby nie widział tych ludzi.